Pierwsza płyta, choć ciężko nazwać ich debiutantami, skoro wydają EPki od 2007 roku. Francis and the Lights, bo o nich mowa, reflektory, piksele światła na komputerowym ekranie, to bardziej muzyczny projekt eksperymentalny, niż konkretny zespół z basistą, gitarzystą i klawiszowcem. Nie ma tu określonych założeń, piosenkom nie narzuca się z góry zdefiniowanej formy, nie ogranicza ramami wyznaczonymi przez gatunek, w który powinny się wpisać.
Efekt? Post-pop, post-folk, post-electro, po co wrzucać cokolwiek w szufladki, skoro nie ma w nich miejsca na taką fuzję dźwięków? Utwór otwierający płytę „Farewell, Starlite!” to najlepszy przykład tej bezszufladkowości. Leniwie rozwijająca się piosenka, która zdecydowanie wymaga cierpliwości, w którymś momencie atakuje nas dźwiękami wręcz na siłę wyrwanymi muzyce elektronicznej. Przefiltrowany bas, vocoder i kosmiczne klawisze rodem z jakiegoś EDM-owego hymnu, wywołują wrażenie całkowitego odrealnienia. Tak jakby ktoś zapomniał, że normalna piosenka powinna mieć sensowną konstrukcję.
Ale, no właśnie, czy na pewno powinna? „Farewell, Starlite!” wystawia takim oczekiwaniom środkowy palec. Nie brakuje tu chwytliwych rytmów, melodyjnych refrenów, ale wszystko zebrane w całość sprawia wrażenie oderwanego od rzeczywistości tworu, złożonego razem z post-elektronicznych odpadków. A że przy okazji udaje się tym odpadkom przeżyć drugą, zutylizowaną młodość to, chciałoby się powiedzieć, nieoczekiwany efekt uboczny. Artystyczna spójność, przemyślana całość i uparta konsekwencja nie pozwalają jednak się z tym zgodzić.
„Farewell, Starlite!” to projekt dla znudzonych, ale nadal spragnionych elektronicznych zaskoczeń. Nie tych chwilowych, podyktowanych aktualnym trendem, ale tych głęboko zakorzenionych w potrzebie ciągłego odkrywania, tworzenia nowych skojarzeń, dzielenia się nietuzinkową emocją. Innymi słowy, idealna odpowiedź na wszechobecny zalew miałkości i przeciętności.
Piosenka “See her out” chwilami tak brzmi, jakby nie była tworzona przez człowieka, ale robota. Taka mi myśl ciągle towarzyszyła, gdy jej słuchałam. Ciekawa sprawa.
Nie pamiętam, czy już o to pytałam – jak wynajdujesz takich artystów? W sensie nie mających na koncie jeszcze zbyt wielu płyt, krążących gdzieś w muzycznym “undergroundzie” itp.
Nowa recenzja na http://the-rockferry.blog.onet.pl/
LikeLike
Właściwie to dzięki za to pytanie, bo wygląda to tak, że bardzo dużo czasu spędzam szperając po internecie, wszędzie, gdzie się da. Czasami słucham dwudziestu, trzydziestu piosenek, żeby wybrać jedną, o której chciałbym napisać. Trochę długi i męczący proces, ale wolę pisać o tym, co dobre, bo za dużo na świecie jest byle jakiej muzyki, żeby się na niej skupiać 🙂
LikeLike