Kiedy ma się charyzmę jak młoda PJ Harvey, a w muzyce cytuje orientalne klimaty, wtedy nietrudno o moją uwagę. Ninet Tayeb, osiągnąwszy ponoć prawie wszystko na swojej lokalnej, izraelskiej scenie, zabiera się więc za resztę świata, a środkiem do celu ma być jej najnowszy, piąty album, „Paper Parachute”. Ten tytułowy papierowy spadochron nie należy jednak ani do najdelikatniejszych, ani do najlżejszych. Gitary elektryczne wyją, perkusita wije się w konwulsjach, a wokalistka jadowicie syczy przez megafon. Innymi słowy, rockowa idylla na speedzie, płyta-gigant pełną gębą.
Raptem ośmioutworowe (plus jeden bonus) wydawnictwo ma chyba ambicje uderzać z siłą pamiętnego „To Bring You My Love” Polly Jean. Otwierając album leniwie i bez pośpiechu zanurzając słuchacza w gęstym mroku, z którego wyzwala histeryczny wrzask, Ninet nie pozostawia wątpliwości, co do kierunku, jaki obrała. Depresyjnie neurotyczny rock z elementami hebrajskiego folku, który w tym połączeniu brzmi apokaliptycznie i podsyca aurę wszechogarniającej ciemności. Tradycyjne motywy wplecione pomiędzy gitarowe riffy brzmią uzależniająco, a przy okazji niemal odkrywczo, bo dodają ostrym elektrycznym dźwiękom odrobinę potrzebnego oddechu („Superstar”). Pojawia się w tym natychmiastowe piękno, do którego nie trzeba się nawet przedzierać przez gąszcz klasycznego rockowego instrumentarium („Subservient”). Prawdę mówiąc, dawno nie słyszałem czegoś równie satysfakcjonującego.
Osiągając swoje apogeum przy utworze numer pięć (genialne „Elinor”), Ninet bez wielkiego wysiłku wkracza na arenę kobiecego rocka, nie jako nowicjuszka, ale wręcz jako równouprawniona konkurentka. Wypowiadane z modlitewnym nabożeństwem słowa „have mercy on me girl” stają więc czoło w czoło z harvejkowym „little fish, big fish” z „Down By The Water”. Napięciem generowanym przez „Elinor” można by obdzielić co najmniej połowę płyty, dlatego następujące po nim „Vague” brzmi już, jak słodka rockowa ballada. Złowieszcza co prawda, ale jednak słodka.
Kombinacja emocji i nastrojów, którymi żongluje „Papierowy spadochron” sprawia, że trudno w jego ocenie uniknąć nachalnego banału. Jest to po prostu bardzo dobra płyta, szczerze mówiąc chyba najlepsza, jaką słyszałem do tej pory w tym roku. Ostra, mroczna, wrażliwa, delikatna, pełna nieoczywistych sprzeczności, które, tak jak połączenie rocka z orientalną inspiracją, sprawiają, że jest w swojej kategorii absolutnie bezkonkurencyjna.
Ocena: 9/9
Photo by Dean Avisar
Nigdy nie widziałam, by ktoś ocenił album na 9 pkt. 😀
Ten pierwszy utwór zrobił na mnie średnie wrażenie, wydaje mi się taki pospolity (mam wrażenie, że wiele rockowych dziewczyn ma podobne piosenki ), ale ten drugi kupuję w całości.
Pozdrawiam. 🙂
LikeLike