Nawiązując do starej dobrej tradycji nagrywania długich soulowych płyt, Rag’n’Bone Man wydał album, których już się dzisiaj prawie nie wydaje. W czasach serwisów streamingowych i zawężonej do kilkunastu sekund uwagi przeciętnego słuchacza, mało kto ma czas wsłuchiwać się w dziewiętnaście (w wersji Deluxe) utworów znanych artystów, a co dopiero debiutantów, jakkolwiek dziwnie by to słowo nie brzmiało w odniesieniu do kogoś, kto nagrywa od dobrych kilku lat.
Dwanaście piosenek w wersji podstawowej, plus siedem bonusów, to już jednak łatwiejsza do przełknięcia perspektywa. Ta cała matematyka pozbawiona jest oczywiście większego sensu w stosunku do płyty, na którą czekało się tak długo, jak na „Human”. Pierwszy rzut oka na tracklistę może jednak wywołać chwilowy niepokój i szybki rzut oka na zegarek.
Czekając na „Human” miałem w pamięci moje pierwsze spotkania z muzyką Rag’n’Bone’a. Emocjonalnie naładowany soul, z trudem powstrzymywaną przez pokrywkę, kipiącą i wrzącą substancję, której w każdej chwili groziła eksplozja. Takie było na przykład „Hard Came The Rain”, które na płycie nie znalazło się wcale. Ostre, surowe, przepełnione testosteronem granie, ale jednocześnie na wskroś soulowe w swojej, mimo wszystko, delikatnej wrażliwości.
Dziwne połączenie? Niewykluczone, że właśnie z tego podskórnego konfliktu wynika pewna niekonsekwencja, z jaką mamy do czynienia na „Human”. Dysponując takim ogromem materiału, trudno było o kompromisy, cięcia pomiędzy gatunkami i piosenkami przypominają więc ciężkie ciosy tępym narzędziem w najczulszą z materii – emocję.
W ogólnym rozrachunku wygrywa jednak dusza. Utwory soulowe, wyprodukowane z wielkim wyczuciem, świecą na „Human” najjaśniejszym blaskiem. „Ego”, „Arrow”, „Skin”, „As You Are” i kończące wersję podstawową, zaśpiewane a cappella „Die Easy”.
Rag’n’Bone Man ma głos jak dzwon, gigantyczny potencjał i w tym tkwi jego wielka siła. „Human” to zaledwie pierwszy rozdział, nie do końca śmiałe przywitanie się z publicznością, wynikające chyba z braku wiary we własny talent. Dowodzi tego wybór utworów pomiędzy dwiema wersjami płyty. Tyle ciekawego dzieje się w sekcji bonusowej, że niektórych piosenek naprawdę na nią szkoda. „The Fire” i „Life In Her Yet” niosą w sobie ogromny pokład wzruszeń, z kolei „Lay My Body Down” wywołuje autentyczne dreszcze.
Ciężko oprzeć się wrażeniu, że najbardziej na „Human” zabrakło odwagi, wynikającej z rozdźwięku pomiędzy wizerunkiem wielkiego, silnego faceta, a jego różnorodnymi twarzami, odsłonami, wrażliwościami, które z tym „wizerunkiem” niewiele mają wspólnego. I chyba dlatego ten naprawdę świetny album przy pierwszym podejściu sprawia wrażenie samozachowawczego i niezdecydowanego.
Ale to nic straconego. Przy drugim i tak zwala z nóg, podstawia haka debiutującej w tym samym czasie konkurencji i najzwyczajniej w świecie ujmuje prostotą, nie przekombinowaniem i – używam tego słowa z wielką rezerwą – szczerością. Niewątpliwie najbardziej udany debiut od wielu miesięcy.
Podoba mi się jego głos. Mocny, ale jednak niepozbawiony łagodności. Wyróznia się z tłumu.
Nowy wpis na http://www.the-rockferry.blog.onet.pl
LikeLike
Wyróżnia się i to bardzo. A przy tym wrażliwy z niego chłopak, ma ciekawe obserwacje i nie nudzi banałami. Jak dla mnie bomba 🙂
LikeLike
Jeszcze nie słuchałam tego krążka, ale jestem jego bardzo ciekawa. Po Twojej recenzji widzę, że warto sięgnąć po ten album i muszę szybko nadrobić zaległości.
Nowa recenzja: Elle King ,,Love Stuff”. Zapraszam, http://www.Music-Rocket.blogspot.com
LikeLike
Nie są to jakieś wielkie zaległości, bo płyta ukazała się raptem dzisiaj po północy 😉
Ale jest naprawdę dobra, więc naprawdę polecam 😀
LikeLike
Może zaskoczę pytaniem – co myślisz o nowym singlu Perry? 😉
Nowa recenzja na http://www.the-rockferry.blog.onet.pl
LikeLike
Szczerze? To chyba jej pierwszy singiel, który spodobał mi się od pierwszego przesłuchania. Fajne brzmienie, nostalgiczny klimat, melodia wpada do głowy. Czego innego oczekiwać od materiału na hit? 🙂
LikeLike
U mnie relacja z koncertu Sum 41. Zapraszam, http://www.Music-Rocket.blogspot.com
LikeLike
Moja babcia by powiedziała, że bez pomyślunku. Jak tak długo czekać na płytę i usłyszeć takiego tasiemca to lepiej by mu wyszło, jakby wydał dwie… Jak na razie najdłuższa płyta, jaką mam na półce to Red Hot Chilli Peppers Californication. Jest piętnaście i to już nie na raz… Z drugiej strony u Iron Maiden średnia siedem, ale walną ze dwa dwudziestominutowe i na jedno idzie.
Rag’N Bone Mana lubię za ten kolczyk w nosie. Ostatnio moje ulubione przekłucie, tak sobie myślę, czy nie zrobić, ale na razie dziurawię uszy…
Ciepełka
Martyna z RO(c)K METALU
LikeLike
Przecież to nie jest jego debiut ;-;
LikeLike
No, ale gdyby tak przeczytać całość mojego tekstu, albo chociaż pierwszy akapit, to by się sprawa wyjaśniła sama 😉
LikeLike
Nowa recenzja na http://www.the-rockferry.blog.onet.pl
LikeLike