Trzej członkowie zespołu Wildhood najwyraźniej mają gdzieś popularność, ponieważ ich imiona (lub nazwiska) reprezentowane są na fejsbukowym profilu tylko przez ich pierwsze litery: “J”, “H” i “T”. “Trójka kolesi związanych ze sobą kosmicznym nonsensem”, jak przedstawiają samych siebie, zdradza luźne podejście do dźwięków samych w sobie, chociaż kłóci mi się to trochę z tym, co usłyszałem na ich bardzo dobrej, choć zaledwie ośmioutworowej płycie, zatytułowanej “Vert”. Słowo “vert” w języku francuskim oznacza kolor zielony, w związku z czym okładka jest cała czerwona. Rozumiecie do czego zmierzam? Odrealnionych cytatów dostarcza też tumblrowa strona zespołu, w tym ten autorstwa Terry’ego Gilliama. “Możesz postrzegać świat tak, jak Ci się tylko podoba. Ale przechodząc przez ulicę zawsze rozglądaj się w obie strony, bo autobusy nie mają wyobraźni.”
Wróćmy jednak do muzyki. Zaczynając od świetnego męskiego wokalu, po konkretne gitarowe riffy, “Vert” to solidny kawałek dobrej rockowej roboty. A przy tym wyraz eksperymentatorskiej skłonności, która z jednej strony obija się gdzieś o archaiczne techno (“Baggy”), a z drugiej zatapia w gęstych, mrocznych brzmieniach zaczerpniętych z trip hopu, czy industrialu (“Double Dark”). Do podążania pod prąd nigdy mnie nie trzeba namawiać, dlatego z przyjemnością odbieram takie utwory, jak “Psycho Jam”, genialnie zaśpiewany psychodelliczny odlot, czy “Where Have You Been?”, klaustrofobiczną piosenkę o toksycznej miłości. Proste środki wyrazu nigdy nie zawodzą i w tym przypadku również dostarczają wielu dreszczy, jednego czy dwóch uniesień oraz kilku krótkich elektrycznych spięć na neuronowych złączach.
Na takie płyty najlepiej wpada się przez przypadek, a ten konkretny przypadek jest wyjątkowo satysfakcjonujący.
0 comments on “[Muzyka] Debiut: Wildhood “Vert””