Cenię artystów, którzy pisząc muzykę tworzą przestrzeń, w której może ona istnieć, nie przeładowują piosenek instrumentami, nie przeprodukowują aranżacji. Cztery minuty na głębszy oddech jest dla mnie bardziej wartościowe, niż obcowanie z najbardziej popularnym, najbardziej przekombinowanym hitem z telewizyjnej stacji muzycznej. Robyn Sherwell szczytów list przebojów raczej nie zdobędzie. Jej muzyka zmieści się w małej sypialni o zmroku, wciśnięta w słuchawki wywoła drżenie błon bębenkowych, uspokoi i uśpi. Imienna płyta Robyn, która ukazała się nieco ponad dwa tygodnie temu, to zbiór drobnych, prostych, skromnych utworów. Zdolnych do przekazania emocji pojedynczym dźwiękiem i tą wspomnianą, rozbudowaną ścianą ciszy, która pulsuje w tle, niczym ciemna energia, antymateria, anihilująca smutki, żale, troski. Do niektórych dźwięków chce się wracać i tak też jest z tą płytą. Każdy powrót to małe, intymne odkrycie. Krótki przebłysk emocji i ciepły uścisk dłoni, witanie i żegnanie się z ciszą i samotnością. Powrót z tego miejsca w wyobraźni do prawdziwego świata jest o tyle przyjemniejszy, spokojniejszy, o tyle bardziej pozytywny i pogodzony z wczesno-wiosenną szarugą, że nie żal żadnej sekundy spędzonej w jego ramionach.
0 comments on “[Muzyka] Recenzja: Robyn Sherwell “Robyn Sherwell””